Spacer nocny po Warszawie
Noc cicha, pi?kny ksi??yc roztacza promienie;
Cho? pó?no, jednak cicho i ?licznie na dworze.
Wyjd?my troch?, mospanie Józefie, w te cienie!
Wszak najmilszy jest spacer w tej rozkosznej porze.
Ten g?uchy szmer, który si?, po mie?cie rozlega,
Te ?wiat?a kolorowe, co si? w oknach ?wiec?,
Ten wietrzyk, co swobodnie po ulicach biega,
Te cienie migocz?ce rozkosz oku niec?.
Pójdziem w praw? ulic?, mo?e co ujrzemy:
Patrz! wszak to wojewodzie w wielkim kapeluszu
Incognito gdzie? dybie, wnet co? zobaczemy.
Oto wszed? do szynkowni, tej, co przy ratuszu.
Co za szkoda ch?opczyny! i pi?kny, i grzeczny;
I rodzice mu dali dobre wychowanie.
Có? po tym, gdy wlaz? w zwi?zek m?odzi niestatecznej,
Przej?? ich miny dzikie, regu?y i zdanie.
Owó? i za nim drugi mistrz wszelkiej rozpusty!
Jest to ów, jako zowi?, honnet'homme dzi? modny;
W nocy pod?y, w dzie? dumny, chocia? worek pusty,
Mina zawsze fertyczna, brzuch po trzy dni g?odny.
Chód dziwaczny, strój ?mieszny, halsztuk brod? kryje,
Frak w zadzie, pr?cik w r?ku, a w ostrogach nogi,
Chocia? nigdy na koniu nie je?dzi?, jak ?yje,
Kapelusz du?y, by deszcz nie la? na ostrogi.
Z panów ?aden go nie zna, przecie? tonem dumnym
O nikim, jak o samych panach tylko gada;
Honor za? temu czyni, gdy gdzie krokiem szumnym,
Nie proszony na obiad, w sam czas sto?u wpada! Brutalstwo ma za mod?, grzeczno?? za prostot?,
Skacze, ?piewa, trzpiota si?, bredzi, gada wiele,
Nazywa staro?ytnym fanatyzmem cnot?,
Cz?sto, niby niechc?cy, zagwizda w ko?ciele.
Patrzaj, teraz co jedzie za lalka w karecie,
Z lorynetk? pieszczon? sw? g?ówk? wysadzi?.
Znam go, to drugi rodzaj jest na wielkim ?wiecie
Pustaków, co pan Piron w mod? ich wprowadzi?.
Ten pachn?cy puziaczek, nastrz?piony ca?y,
Dukata gdzie? dostawszy, je?dzi? z wizytami,
Tydzie? za? w domu siedzia?, biedny, wyg?odnia?y,
Dzi?, fiakrem ozdobiony, widzia? si? z paniami.
Pe?en modnych grymasów, sam siebie rozpie?ci?,
Delikatnym uk?adem st?pa, mówi, siedzi;
Rozumie, ?e si? w wszystkich serduszkach umie?ci?.
Sam sobie w posiedzeniu ?mieje si? i bredzi.
Umie s?ów modnych kilka, pi?? wierszów z Woltera,
Zna, jak zgani? polonez, kornet lub fryzur?,
Ró?, pomady i puder przedziwnie wybiera,
Ma w g?owie najmodniejszych modelów struktur?.
A to kto do karety siada z tego domu?
Cze?nikowa z starost? k?dy? wyje?d?aj?;
Mówiono mi, ?e... ale co do tego komu?
?e ?cis?? przyja?? z sob? mimo m??a maj?.
Nie lubi? wie?niackiego w Warszawie gadania;
Niech si? ujrzy samotn? kilkakro? gdzie par?,
Ju?ci u nich niemylny znak to jest kochania.
M?? ma swój rozum, kiedy ?onie daje wiar?. Spójrz pod ten dom! czy widzisz? kanonik czy l'abbé
Gorliwie co? wbrew jakiej? grzesznicy wymiata;
Ale ta, maj?c serce czy twarde, czy s?abe,
Póty si? nie nawróci, a? nie da dukata.
Wszak i ten, co si? dzi? trz?s? na ko?le dzie? ca?y,
Powo??c godzinami i ?ydy, i mnichy,
Wiedzie ma?p? spod muru kontent i niedba?y,
Ma rozkosz i szcz??liwy, cho? p?dzi wiek lichy.
Podejd?my pod ten pa?ac, gdzie t?um karet stoi.
Co za ?liczna muzyka, co za ognie ?ywe!
Jak?e pi?kny lamp orszak wznios?? bram? stroi!
Tu pan musi prowadzi? ?ycie do?? szcz??liwe.
Id?my dalej! dla Boga! co za widok smutny!
Pod murem bez ratunku ubogi umiera.
Ach, jak tu prze?o?onych niedozór okrutny!
Dlatego, ?e nic nie mia?, nie móg? mie? felczera.
Jutro pisz? memoria?, nios? policyji;
Je?li mo?na pró?niaków karmi? przez podatki
Albo spasa? brukowym s?ugi komisyi,
Za có? biednych ?azarzów wystawia? na jatki?
Id?my st?d! prócz ja?mu?ny nic nie pomo?emy,
Doktor za? z mi?osierdzia ?aden nie pobie?y,
Oto tu, gdzie si? w oknach ?wieci, podejdziemy,
Mo?e jeszcze przypadek ujrzem jaki ?wie?y?
Wiesz, co to ten huk znaczy; co tu za asamble?
Mnich dzi? pewnym kobietom daje kolacyj?.
Walny doktor, jubilat, trz?sie z?otkiem d'emblée,
Ten to sam, co niedawno wrzeszcza? nam misyj?.